NOWOTWÓR, KTÓRY ZABRAŁ MI TAK WIELE…
Nazywam się Kamil i jeszcze do nie dawna wiodłem szczęśliwe i spokojne życie, pędząc przez każdy dzień z uśmiechem na ustach. Miałem wiele planów, które chciałem zrealizować, a motywację dawała mi nie tylko wewnętrzna chęć rozwoju samego siebie, ale również moi bliscy, z żoną na czele. Poślubiłem ją po wieloletniej znajomości w 2017 roku, który od samego początku zapowiadał się jako ten, który będę wspominać do końca mojego życia. Widmo tego momentu bardzo niespodziewanie zaczęło się do mnie zbliżać, a ja z każdym dniem zamiast cieszyć się chwilami spędzonymi razem, stawałem się coraz bardziej przerażony.
Początek roku był tym czego oczekiwałem od życia. Znalazłem wymarzoną pracę w zawodzie barbera, a wszystkie umiejętności, które mi w tym pomogły zdobyłem na drodze ciężkiej pracy i własnego doskonalenia się. Przeprowadziłem się do Krakowa, gdzie nieopodal Kościoła Mariackiego stylizowałem włosy i zarost ludziom z wielu zakątków Polski, a nawet świata. Nawiązałem wiele przyjaźni, które trwają do dziś. Wspomnienia z tego okresu napędzają mnie i dają mi siły, by kiedyś tam wrócić i udowodnić, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Chcę robić to co dawniej, czyli to co dawało mi radość. Moim celem wciąż jest rozwój, udział w szkoleniach, być może wyjazd za granicę, by zaczerpnąć wiedzy i inspiracji od najlepszych, by na samym końcu spełnić największe z marzeń – otwarcie własnego, wymarzonego salonu.
Tuż po powrocie z podróży poślubnej zacząłem odczuwać ból w prawej nodze, coś było nie tak. Początkowo myślałem, że to trud górskich wędrówek oraz wymagającej fizycznie pracy. Na całe szczęście świeżo poślubiona żona zaciągnęła mnie do szpitala. Widząc dziwne spojrzenia lekarzy, nerwową atmosferę, skierowania z jednego pokoju do drugiego z każdą sekundą byłem coraz bardziej niespokojny. Finalnie, diagnozę usłyszałem w grudniu 2017. Nowotwór złośliwy – mięsak Ewinga. Występuje on niezwykle rzadko, najczęściej u osób bardzo młodych chłopców. Nawet po diagnozie, która dosłownie zwaliła mnie z nóg, nie zrezygnowałem z realizacji marzeń.
Wraz z żoną chcieliśmy mieć dziecko, a czas przed rozpoczęciem chemioterapii był najlepszym z możliwych, a właściwie jedynym danym przez los. Udało się. Kiedy dowiedziałem się, że będę mieć syna – w moich oczach pojawiły się łzy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem radość. Przez następne 9 miesięcy nie było mi dane zapewnić żonie takiej opieki, jaką chciałbym dać. Bardzo dużo czasu spędziłem w Szczecinie, pod opieką specjalistów z dziedziny ortopedii i onkologii. Była to jedyna placówka, która była w stanie mnie przyjąć i zaoferować pomoc, jedynie 820 kilometrów od domu. Termin operacji został wyznaczony na 04.06.2018. Do tego czasu musiałem jednak przejść 6 cykli chemioterapii, wyniszczającej nie tylko nowotwór, ale również cały organizm. Pierwsze wypadające włosy dały mi do zrozumienia, że droga którą kroczę wcale nie będzie łatwa, a pełna poświęceń, wyrzeczeń, płaczu i łez.
Dwa dni przed tą datą, obchodziłem swoje 25 urodziny. Żona, chcąc dodać mi otuchy zorganizowała mi przyjęcie niespodziankę, na której zjawili się koledzy z pracy, znajomi ze szkoły, sąsiedzi – na pewien czas zapomniałem o trapiących mnie problemach i chcącej zabić mnie chorobie, mimo że od operacji dzieliło mnie ledwie kilkadziesiąt godzin. Po wstawieniu endoprotezy stawu kolanowego i kości piszczelowej, całkowitym usunięciu kości strzałkowej, nerwu strzałkowego i sporej części tkanek miękkich, kontynuowałem walkę, przez trzy tygodnie będąc przywiązanym do łóżka. Byłem uzależniony od pomocy otaczających mnie osób, nawet w najprostszych dla człowieka czynnościach. Po dwóch miesiącach byłem w stanie przejść dłuższy odcinek bez kul. Czułem, że wracam. Od lipca zacząłem radioterapie. Lekarze stwierdzili ze guz został usunięty z dużym marginesem i chemia nie będzie już potrzebna. Zastosowano radykalną radioterapię. Leczenie znosiłem bardzo dobrze, aż do momentu, kiedy zostało mi zaledwie dwa naświetlania, a moja rana się otworzyła. Do wewnątrz dostała się bakteria, wdało się zakażenie. Noga zwiększyła swoje rozmiary, boląc na tyle mocno, że ciężko było mi to znieść. Lekarze ponownie otworzyli ranę, oczyszczając ją, przy okazji pozbywając się kolejnych mięśni i ścięgien.
Wcześniej kupiłem bilety powrotne na pociąg do Rzeszowa, które szybko okazały się mieć wyłącznie symboliczny wymiar. Musiałem zostać i kontynuować walkę. Elektryzujące okazały się być słowa lekarzy, których się nie spodziewałem. Przez pewien czas ukrywali je przede mną, by po dwóch tygodniach od operacji, powiedzieć mi, że moje plany muszą się zmienić. Cały czas myślałem, że niebawem wrócę do domu, rana się zagoi i od nowa zacznę ćwiczyć i uczyć się chodzić. Zacząłem zadawać pytania, bo czułem że coś jest nie tak. Wtedy dowiedziałem się, że oczyszczenie się nie powiodło, a sama bakteria nie dość, że zajęła również wszczepiony implant, to także nie reaguje na antybiotykoterapię. Po tym wszystkim lekarz dodał – „Dajemy Panu zerowe szanse na to, że ta rana się zagoi. Zgodzi się Pan na amputację?„. Wypisałem się ze szpitala i pojechałem do domu, żeby ochłonąć i wszystko sobie przemyśleć. Nareszcie, po spędzeniu 3 miesięcy w szpitalu wróciłem do domu. Mimo początkowego szoku, szybko doszedłem do wniosku, że nie ma na co czekać i się łudzić, że będzie dobrze. Życie dało już mi zbyt wiele lekcji, by nie wyciągnąć z nich wniosków. Zdecydowałem się na amputowanie nogi i ratowanie swojego życia, bo przecież jest dla kogo. Uświadomiłem to sobie szczególnie w dniu urodzin mojego syna, którego niemalże od razu wziąłem na ręce po tym jak wyszedł na świat z łona matki.
Amputacja to przecież nie koniec życia, a w moim przypadku być może początek powrotu do normalności. Pozbywając się nogi, pozbyłem się jednocześnie źródła wszelakich cierpień – nowotworu. Nie biorę pod uwagę negatywnego scenariusza, chcę żyć – nie myślę o tym, że wróci, taki scenariusz nie istnieje w mojej głowie. By jednak znów wrócić do sprawności ruchowej, a przede wszystkim do zawodu, potrzebuję protezy. Z racji tego, że moja noga została amputowana powyżej kolana, potrzebuję bardziej złożonej konstrukcji. Wiem jednak, że na rynku dostępne są rozwiązania, które pomogłyby mi znów stanąć na nogach. Proteza to moje marzenie. Niestety, mimo szczerych chęci nie jestem w stanie samodzielnie sfinansować takiego zakupu. Walka z nowotworem, częste podróże przez cały kraj na leczenie mocno nadwyrężyły rodzinny budżet. By mój plan się powiódł potrzebuję więc Waszej pomocy. Wierzę, że dzięki Wam znów pełen sił stanę na nogach i pojadę samochodem do pacy, a gdy wrócę – zagram z dorastającym synem w piłkę nożną. Niestety nie zależy to wyłącznie ode mnie ale także od ludzi dobrej woli, którzy przecież istnieją.
Pomóc Kamilowi można dokonując wpłaty na konto:
Fundacja Pomocy Dzieciom i Osobom Chorym “Kawałek Nieba”
Santander Bank
31 1090 2835 0000 0001 2173 1374
Tytułem: “1906 pomoc dla Kamila Mularskiego”
wpłaty zagraniczne – foreign payments to help Kamil:
Fundacja Pomocy Dzieciom i Osobom Chorym “Kawałek Nieba”
PL31109028350000000121731374
swift code: WBKPPLPP
Santander Bank
Title: „1906 Help for Kamil Mularski”
Aby przekazać 1% podatku dla Kamila:
należy w formularzu PIT wpisać KRS 0000382243
oraz w rubryce ’Informacje uzupełniające – cel szczegółowy 1%’ wpisać “1906 pomoc dla Kamila Mularskiego”
Kamilowi można też pomóc poprzez wpłatę systemem Przelewy24: